środa, 15 lipca 2009

Serialowo - nie ma jak w Domu

W tym roku uznałem, że należy pójść drogą mego przyjaciela i uzależnić się od jakiegoś serialu. 2008 anno bastardi okazał się całkowicie jałowy jeśli chodziło o interesujące 'tasiemce'. Nie będę przecież się rozpływał nad 'wspaniałością' „Skazanego na śmierć”. Znudził mi się po 5 odcinkach. Widziałem już lepsze seriale sf, jak choćby „Archiwum X” czy „Gwiezdne Wrota”. Sf? Tak, dokładnie. Body suit zrobiony w tak krótkim czasie to czyste sf. Nudne, pretensjonalne. Be.
Sztuka ta mogła się udać epizodom CSI (LV, NY, Miami czy NCIS), ale jakoś zawsze o nich zapominałem. Czegoś w nich widać brakowało. Ten rok przyniósł jednak kilka ciekawych rzeczy, które potrafiły mnie wciągnąć. Na długo. Zaczęło się od „House M.D.” Przyjaciel (inny) przyniósł mi drugą serię na avi.... no i poszło. Wszystko zrobione z jajem, z dużą dozą prawdopodobieństwa oraz ze wspaniałą grą aktorską. Pożyczyłem z pracy pierwszy sezon, potem drugi. Dwa dni to były dwa sezony. Dobrze, że miałem wolny weekend, bo bym klnął na pracę, która mnie odrywa od takiego wspaniałego dzieła.




Ten tekst kultury jest o tyle wspaniały, że pokazuje wyświechtany, jak dla mnie, temat medycznego TV-show z całkiem innej perspektywy. Nie, nie chodzi, że z punktu widzenia pacjenta czy innego takiego. W centrum uwagi jest upadający bóg. Można powiedzieć daimonion upadły. Tak prawie. Struktura epizodów jest podobna. Znaczna większość opiera się na schemacie 'wprowadzenie – czołówka - problem – tylko House może go rozwiązać – zawiązanie akcji – punkt kulminacyjny – komplikacja – rozwiązanie – lista płac. Oczywiście sos, w którym podaje się poszczególne odcinki jest pikantny. Pełen humoru scenariusz, świetnie napisany i pokazany daje ogromną siłę rażenia. Taki jest w sumie prosty przepis na naprawdę udany program rozrywkowy. Tyle, że tutaj dochodzi się także do kilku innych wniosków.


Główny bohater jest genialnym dupkiem. Jest skurwielem, który pomaga ludziom. Interesuje go problem i jego rozwiązanie. Cel uświęca środki. Oczywiście nie można powiedzieć, że dobro pacjenta nie jest dla niego ważne. Jest – inaczej problem – jego wyzdrowienie, nie będzie rozwiązany. House jest jakby ponad słabościami ludzi – widzi dalej. Strzela, choć nie do końca na oślep. Nie jest typowym intelektualistą. Lubi dziwki, wypić i kocha Vicodin. Jest ćpunem, którego cyniczny stosunek do rzeczywistości odbija się na każdej napotkanej istocie ludzkiej. Słynne 'everybody lies' ukazuje jego podejście do 'uporządkowanego społeczeństwa'. Jest ono zdecydowanie analne. Co nas, widzów, oczywiście perwersyjnie cieszy. Do tego, jest on ateistą, a w społeczeństwie amerykańskim (i nie tylko) jest to równe ze skazaniem się na banicję. Mamy więc postać upadłego boga, który pomaga wierzącym, choć sam jest w piekle uzależnienia i do tego nie uznaje żadnej transcendentalnej istoty za realnie isniejącą. Gdyby przystawić tu miarkę typową dla konstrukcji scenariusza serialu w Stanach, to Grzesiu Dom byłby tym, którego z miarę spokojnym sumieniem, można by nazwać 'bad ass'. Na szczęście nie jest to typowy serial.
”House” idealnie wpisuje się w nową formułę show telewizyjnego w US. Zdecydowanie porusza tematy tabu, traktuje je z sarkastycznie-sadystyczną przyjemnością a do tego wcale za to nie przeprasza. Żeby jednak nie przesadzić i nie popsuć całości przekazu, pokazuje zawsze obie strony medalu. House jest człowiekiem na skraju przepaści. Jest tym, który 'pływa w gównie po uszy, ale jakoś wcale się nim nie brudzi'. Do czasu co prawda, ale fakt jest faktem: House jest człowiekiem, który kręci na siebie bicz. Próbowano go zabić, oskarżano i męczono. Ale tak na prawdę, to sam jest tykającą bombą, która może w każdej chwili wybuchnąć. Jest typem osoby, która potrafi pomóc wszystkim, prawie cuda zdziałać, ale siebie ocalić sam nie może.

Co z nim się stanie? Czekamy wszyscy na VI sezon, wtedy okaże się, jak bardzo ten bóg jest wszechmocny.






Jutro kolejna odsłona. Zapraszam!

Be here tonite!

No więc po kilku dniach na diecie typu paluszki+cola doszedłem do siebie. Oczywiście nie byłem w humorze, by tworzyć na tego bloga jakiekolwiek wpisy, więc jeśli tęskniłeś, to mam dobrą nowinę. Dziś wieczorem będziemy mogli sobie pobrykać intelektualnie.
Tak tak - nastała ciemność i mogę machać witkami.

Zapraszam więc na ucztę. Na wieczór zapowiadam rozrywkowy tekst o serialach. Tych dobrych, rzecz jasna.

Ha det bra!

P.S. Planuję 2-3 wpisy tygodniowo. Więcej nawet nie będę próbował. Wolę jakość od ilości :]

czwartek, 9 lipca 2009

Na dobranoc...

środa, 8 lipca 2009

Samochód i siedem cali


Ciekawa reklama, prawda? Niestety zakazana. Jak to w wolnym świecie. Nie, dobrze napisane – wolny świat, nie 'wolny świat'. Zapamiętajmy – nasza rzeczywistość musi być redefiniowana, znaki muszą otwierać się na nowe możliwości. Nie trudźmy cały czas tej biednej kobiety. Tradycja, tak się ona zwie jak mnie pamięć nie myli, pracowała tyle czasu. Dajmy jej nieco wolnego, na równi z Bogiem – toż to starzy znajomi. Trzy pełne dni! Jak zauważył ś.p. George Carlin, Przepotężny dostał je w prezencie. Chrześcijanie dali mu niedzielę, Żydzi sobotę a muzłumanie piątek.
Wracając do tematu wolności. Zastanawiałem się ostatnio na czym ona polega. Doszedłem do wniosku, że tym czymś jest możliwość wyboru. Na przykład – przy ładowaniu windows XP, jak coś będzie nie tak z połączeniem między komputerem a klawiaturą (albo zapomnieliście jej podłączyć), to system nam całkiem sprytnie wyświetli powiadomienie Keyboard not detected. Press F1 to continue...Wybór jest. Możemy albo nacisnąć 'F1' albo wyłączyć komputer. Proszę, jakie to proste. Wolność.

Mamy także możliwość wyboru rzeczy. Można wybrać między kupnem artefaktu 'a' a artefaktu 'b'. Można oczywiście multiplikować te możliwości. Nie musicie skupiać się na dwóch, jeśli jest ich więcej.

System wartości? Także kwestia wyboru! Można przebierać: mamy systemy wartości etycznych, nie etycznych oraz możemy także nie skorzystać z tej możliwości wyboru. Tak! Właśnie tyle ciekawych opcji. Do tych pierwszych zaliczymy różne trendy humanistyczne, do drugich wszelkie religie (monoteistyczne są na czele stawki) a do trzecich wszystko co nam pozostaje.




barcode



Jest jednak pewien problem. A dokładnie ja mam pewien problem – lubię słownikowe definicje. Takie proste. Bez nadpisywania dodatkowych treści lub ich zmieniania. Wolność oznacza realny wybór. Przynajmniej binarny – gdy nie ma opcji, nie ma wyboru, co prowadzi do logicznego wniosku – nie ma wolności.
Wolność to także jeszcze jedna rzecz – odpowiedzialność za dokonany wybór. Jeśli zdecyduję się na wspomniane w spocie woskowanie, mogę zabić tylu mężczyzn kilkoma pociągnięciami. Potencjalnych mężczyzn oczywiście. Ale mogę na przykład zająć się przedstawianiem mojego wspaniałego, mądrego przyjaciela, wyciąganego przy różnych okazjach związanych z ważnymi częściami mojego życia, jakiejś bardziej lub mniej konkretnej przedstawicielce płci pięknej. I wtedy mam kolejny wybór! Znów zabijanie samców, albo tworzenie nowych. Jak siejesz, odpowiadasz za to co zasadzisz! Mężczyzno, strzeż się waginy i jajeczek! Nie pomyśleliście, że bycie gejem/lezbijką to znacznie skuteczniejsza antykoncepcja? Ja jednak lubię waginy.




Szczęściarz ze mnie, jeśli mam wybór. Jest jednak coś, co go dobiera. Znaczy jest tego dużo, ale mnie zazwyczaj fascynuje jedna specyficzna rzecz. Religia. Taki rodzaj metkowania z nadrukowaną ceną pod spodem. Oczywiście ta cena jest tylko wstępem do przyszłych wydatków. Chrzest, komunia, bierzmowanie, ślub, pogrzeb (używam katolickiego systemu, gdyż był mi kiedyś całkiem bliski). No i rzecz jasna druga strona metkowania: swój/ obcy. Wynalazek ludzkości zwany religią, sąsiadujący z przynależnością państwową, ma na tym polu ogromne osiągnięcia. Opozycja binarna swój/obcy ma to do siebie, że obcy jest tym ZŁYM. Bezbożnikiem, sodomitą, komunistą, satanistą albo, co chyba jest najgorszą obelgą, ATEISTĄ!
Należąłoby go zabić, albo przynajmniej pozbawić jakiś końcówek. Głowa, rzecz jasna podchodzi pod kategorię 'pójść szybciej w zaświaty'.
I oczywiście wszystko w imię miłości i pokoju. Znacie tą grafikę? UFO, ziemia w tle, tam wybuchy etc. Jeden kosmita do drugiego:

jedna religia walczy z drugą, by pokazać która jest bardziej pokojowa


I pamiętajmy: dobro pochodzi od Boga/bogów (koniecznie ludzie z penisami) a zło jest tym, czym on/oni gardzą. Redefinicja. Mamy XXI w. Musimy pamiętać o tej kwestii!






Islam. Tak, to jest właśnie wspaniałe. Mam to szczęście, że nie tylko ja urodziłem się wśród ludzi z dużą dawką urojeń. Katolicy czy inne sekty chrześcijańskie nie mają wyłączności na obronę słusznych wartości oraz wolności prasy czy swobody obywatelskich. Wolność jest zagwarantowana w tej religii! Tak samo bronią tych wartości muzłumanie. W pełni pokojowa i pełna miłości religia.
Każdy mężczyzna ma prawo. Zamiast każdej kobiety. Przecież ktoś musi mieć prawa, a ktoś nie. Równowaga musi być.
I Islam jest tak pokojowy, że wystarczy rysunek, by w imię tego faceta, wypróbować leżące nadstany amunicji 7,76mm.

Mój Bóg ma większego kutasa niż twój.





Wolność to religia! Pamiętaj młody człowieku. Masz wybór! Rodzice go już za Ciebie podwzięli.





wtorek, 7 lipca 2009

Dlaczego czarny garnitur?

W tę sobotę, czwartego lipca, mój kolega z pracy się żenił. Oczywiście stwierdziłem, że chamstwem byłoby nie przyjść, szczególnie, iż ów młody człowiek jest zielonoświątkowcem. Wiecie, taka fajna sekta chrześcijańska, która jak każda inna sekta, uważa, że jest najlepsza, prawdziwa, etc..., a wszystko inne już jest mniej lub wcale. No jest złe.

No więc wiadomo - zjawić się musiałem. Widziałem juz trochę: całkiem sporo mszy katolickich (tak polskich, jak także niemickich, włoskich czy hiszpańskich). Do tego dodajmy nabożeństwo w tureckim meczecie w Kapadocji. A , no i oczywiście msze ewangelickie w amerykańskiej TV (jak jeszcze korzystałem z tego wynalazku, jakim jest telewizja).
Więc można spokojnie powiedzieć, że byłem gotowy na to, co może mnie tam spotkać. Zbór arka. Sobota. 13:30. Żaden problem - w pracy mam wolne, auto napojone, będą zapewne jakieś dziewczynki i oczywiście, OCZYWIŚCIE (!) doświadczenie antropologiczne, które będę mógł wykorzystać.
Przyznam się tylko, że nie wziąłem ze sobą dziennika ani nic do pisania. Nawet telefonu nie miałem! Tylko dokumenty, klucze i papierosy. W sumie, dobry zestaw.

Pięć lat studiów, masę tekstów o różnych wzorach kultury, wiele wycieczek, trochę badań antropologicznych a tu proszę. Ciągle można mnie zaskoczyć!

Oczywiście nie mogłem się nie spóźnić, bo jak? Ale tylko 40 minut, więc nic strasznego się nie stało. Podobno opuściłem tą część, gdzie się klęczy.

Wrażenia - schemat podobny jak u katolików: modlitwy, spiewanie, pogadanka pastora, przysięga, śpiewanie, błogosławieństwo, modlitwy i papa - zaczynamy pić. Są jednak pewne różnice. Ha!

Jak żyję te około 30 lat, to nie pamiętam gitar i zestawu perkusyjnego w kościele, a byłem katolikiem do 16 roku życia. Do tego solistki (zmieniały się) i wokalistki potrafiły śpiewać. Pomijając warstwę liryczną (lichą i z oczywistymi keywords), to sama muzyka była całkiem znośna.
Najlepsze zaczęło się przy modlitwie. Łapki w górę i hej ho! Pracowałem dziewięć miesięcy w teatrze. Widziałem nieco sztuk. Ale takiej ekspresji, mozna spokojnie nazwać to hiperbilozacją uczuć i gestów, jeszce nie miałem okazji zobaczyć. Naprawdę, zaraz do głowy przyszedł mi Malinowski i jego pamiętnik, albo Nigel Barley i jego niewinny antropolog - chciałem paść na ziemię i zrobić (pójde w rejony nowomowy internetowej) ROTFLa. Tak mili moi, tylko wysokie stężenie kultury w moich żyłach nie pozwoliło mi na taką nonszalancję i wykazanie sie brakiem taktu.
Ręce były wysoko, w geście obejmującym słońce, niektórzy chwytali się za twarz, wili... Normalnie prawie jak w greckiej tragedii.

Nie poczułem katharsis.

W przysiędze Państwa Młodych co trzecie słowo brzmiało 'Panie'. W różnych konfiguracjach.
Rytuał.
To rzecz powszednia dla antropologa.

Miło było też zobaczyć zdziwienie na twarzy kolegi, którego oczy zamieniły sie krótką chwilę w okrągłe dziury. Nie zapłacisz za to VISĄ.

Zdziwienie - to rzecz powszednia...

Oczywiście nie mogłem tak z marszu wejść w to wszystko, poznać tą kulturę. Trzeba by mi było spędzić z nimi nieco czasu. Łyknąć bakcyla. Poczytać, porozmawiać, przygotować jakiś plan działania, zabrać karimatę, spiwór, garnki gliniane i duzo tytoniu. Nastepnie zająć się wyłanianiem jakiegoś schematu. Wysysssania wzorów kultury, za Ruth Benedict. Ale niestety, reality calls.

Nie było czasu. Poznałem te obyczaje powierzchownie. Można powiedzieć, liznąłem nieco. Ale ile jeszcze przede mną!

Byle do kolejnego rytuału.


P.S. Dlaczego czarny? Bo na białym widać by mi było smołę na nogawkach.



photo rights - Warner Bros.


poniedziałek, 6 lipca 2009

Autodiagnoza

Powoli wychodzę z choroby, która dotknęła mnie gdzieś w okolicach grudnia roku 2008. Przyszła z nienacka. Byłem całkowicie na nią nie przygotowany. Nie wiedziałem, że takie schorzenie istnieje. Zaatakowała na moje własne życzenie. Za moim pozwoleniem.

Kupiłem sobie Maca i stałem się nieznośnym, chamskim fanboyem.
No - może nie do końca. Nazwę się - irytującym. Żeby było lepiej, kupiłem MacBooka. Białego. I iPoda. Nano. Czarnego (słuchawki oczywiście obowiązkowo białe).
Zaczęło się od razu z grubej rury. PeCet, który słuzył mi 2 lata poszedł do piwnicy, gry pochowałem i przygotowałem się do JEGO OTWARCIA niczym klecha do mszy świętej. Ten grudniowy wieczór był 'nadzwyczajny' - kupiłem sobie coś, o czym marzyłem od chwili gdy pracowałem przez 2 miesiące na MacuPro G3 w redakcji. Mam swój, drogi, 'niezawodny', high-endowy komputer. Inny niż budy pieców. Z innym OSem. Ładny. Te kilka pierwszych miesięcy to szybka konwersja systemowa, przeklinanie Windowsa oraz napawanie się własnym szczęściem. Tak. Byłem lepszy. Byłem posiadaczem jabłka.

Wróćmy do rzeczywistości.

Oglądanie na YouTUBE filmików z otwierania produktów apple stało się rutyną. Pernamentne wspominanie o tym, co dzieje się w świecie ze stolicą w Cupertino, wypominanie innym, posiadaczom PeCetów, że ich sprzęt jest do niczego, bo sie wiesza, bo są wirusy, bo, bo, bo...

Tja... mam komputer. Biały. Rzeczywiście sie nie zawiesza i nie ma wirusów. Jest ładny. Muli rzadziej, pracuje szybciej i wydajniej. Jest bardziej przyjazny dla mnie. Wygodniejszy. Safari się krzaczy. Czasem iMovie. Nie mam irfanView. Mam drogi, dobry sprzęt. po prostu. Przez tą całą otoczkę, zapomniałem o jednym - kopanie świętych krów jest na prawdę przyjemne, ale skoro krytykować chcę i mogę wszystko - czemu nie siebie?

Drodzy moi - jak się nudzicie w pracy - nie czytajcie różnych ciekawych tekstów, jeśli nie chcecie dojść do punktu, w którym otwierają wam się oczy. Ja z nudów podczas dyżuru, zapodałem sobie kilka starszych postów u MacKozera i trafiłem na ten o fanboyach. Wypisz wymaluj - JA.

Ból był krótki i przyjemny. Teraz konfesjonał, paciorek i spać. Teraz pozostaje mi się smiać.

"Nie śpisz ze swoim Maciem?"
"Pójdziesz z nim na spacer?"
"Co znów w apple słychać?"

APAGE!

Miłej nocki!

Think Different